wtorek, 25 lutego 2014

Gra, na którą czekam. Chyba.

To było chyba mniej więcej rok temu, może trochę dawniej. Postanowiłem wrócić do mojej ulubionej gry. Gry przeze mnie hołubionej od zawsze, uznawanej za grę nad grami, gamingowe opus magnum, produkcję wszech czasów. Produkt przedstawiający niesamowitą, wielowątkową historię, a do tego pozwalający poprowadzić ją po swojemu i przeżyć na nieskończoną ilość sposobów. To saga "Baldur's Gate". Zaopatrzony w obie części z dodatkami, ściągnąłem jeszcze z sieci małe "uprzyjemniacze" typu: dodatkowe klasy postaci oraz - przede wszystkim - wielkiego moda scalającego całość w jedną, wielką grę na silniku drugiej części. Jarałem się jak dziecko na samo wspomnienie czasu spędzonego z wirtualną, baldurową kompanią. No i na myśl, że za chwilę, za chwileczkę będę mógł znów zanurzyć się w moc przygód na Wybrzeżu Mieczy.
Nie pamiętam, ile czasu wtedy grałem. Dwie godziny? Może trochę więcej. Prolog, początek pierwszego rozdziału? Nie dotarłem nawet do Nashkel (kto grał, ten wie, jak wczesny to etap).
Przysiadłem do gry raz, może dwa. Potem już nie czułem potrzeby, a po jakimś czasie wywaliłem grę z czeluści twardego dysku.
Dlaczego? Może gra się zwyczajnie zestarzała? Może lubię ją już tylko dlatego, że wiąże się z czasami młodzieńczej beztroski? Może to też, ale myślę, że głównie chodziło o coś zupełnie innego. Po prostu żaden już ze mnie gracz.
Ostatnie gry w w jakie próbowałem "wsiąknąć" na dłużej to pierwszy "Wiedźmin" i pierwszy "Stalker". Z każdą z nich zrywałem gdzieś na początku. Po prostu po kilku sesjach z grą nie chciało mi się już do niej wracać, i to mimo początkowej fascynacji.
Grywam czasem w FIFĘ ze znajomymi. Czasem na dłużej wciągnie mnie Football Manager. To jednak zupełnie inna bajka. Gracz ze mnie - uważam - żaden.
A jednak jest gra, na którą czekam z niecierpliwością i na którą bez wahania wydam troszkę własnej krwawicy. Pozostaję jednak pełen obaw. Dogram do końca? Czy może rzucę w kąt po dwóch dniach? Nie bez powodu wspomniałem o "Baldur's Gate" i moim przywiązaniu do tego tytułu, bo gra, o której mowa, jest uznawana za duchowego spadkobiercę sagi od BioWare. Mało tego, pracują nad nią częściowo ci sami ludzie.
No dobra, prawie. "Pillars od Eternity", bo o tym tytule mowa, tworzą ludzie wcześniej odpowiedzialni za produkcje "balduropodobne", czyli przede wszystkim "Planescape: Torment" oraz wszystkie części "Icewind Dale" wraz z dodatkami. Oprócz tego co najmniej maczali palce w "Arcanum", "Fallout", "Fallout 2", czy "Temple of Elemental Evil", a więc mowa tu o niemal wszystkich najważniejszych izometrycznych klasykach cRPG (#gimbynieznajo). A w ogóle to studio nazywa się Obsidian Entertainment i powstało na zgliszczach Black Isle, co choć trochę zaznajomionym z tematem powinno mówić samo za siebie - nawet bez wymieniania tytułów.
Czego się spodziewać? Proste - nowego baldura, takiego na miarę naszych czasów, ale w starym klimacie. Wiadomo już, że nie będzie licencji D&D, więc akcja będzie toczyć się w autorskim świecie. Jeśli panowie z Obsidian zrobią to jednak dobrze, to nie ma się czym martwić. Jeśli spełnią wszystkie obietnice, będzie dobrze. Bardzo dobrze. A co obiecują? Przede wszystkim nacisk na wielowątkową fabułę, obszerne lokacje 2D i taktyczną walkę z trybem aktywnej pauzy. Brzmi jak baldur? No brzmi.
Ale "Baldur's Gate" to przede wszystkim drużyna. To była chyba jedna z niewielu gier, gdzie większość graczy miała tak silny stosunek do poszczególnych bohaterów. Pieprznięty Minc, gadający do swojego "kosmicznego" chomika Boo był wielbiony przez jednych, nie do strawienia przez drugich. Tak samo jak zły do szpiku kości Edwin, czy sprośny Korgan (mnie wkurwiała Aerie, ale to z nią miałem wątek romansowy - czy to nie brzmi jak historia z życia wzięta?). Każdy fan tej gry emocjonował się gdy w drugiej części Yoshimo [CENZURA INTERNETOWEJ KOMISJI ANTYSPOILEROWEJ]!!! W "Pillars of Eternity" rozwiązano to łącząc podejście baldurowe z tym znanym z serii "Idewind Dale". Mianowicie, jeśli graczowi nie spodobają się postaci kanoniczne, będzie mógł sobie... dorobić własne. Widać, że komuś tu zależy na zadowoleniu graczy. Niestety zrezygnowano z wątków romansowych, tak ubarwiających grę w drugiego baldura. Coś za coś.
Wśród kilku zaledwie wersji językowych będzie i polska! Ma to o tyle duże znaczenie, że lokalizacja "Wrót Baldura" była mistrzostwem świata jeśli chodzi o dubbing. Piotr Fronczewski, Jan Kobuszewski, Gabriela Kownacka, Marek Perepeczko, Krzysztof Kolberger, Wiktor Zborowski i pół-człowiek, pół-dubbing: Jarosław Boberek. Czy ścieżka dźwiękowa jakiejkolwiek gry miała tak gwiazdorską obsadę?
No i cóż... Sfinansowana przez Kickstarter produkcja ukaże się według oficjalnych źródeł już w tym roku. Pozostaje czekać. A mnie do tego mieć nadzieję, że będę lubił tę grę tak bardzo, jak chcę ją lubić.

sobota, 21 grudnia 2013

Najgorszy rodzaj nołlajfa to...



Tak bardzo chciałbym, żebyś była obok. Żebyś przyszła i słuchała mnie ze zrozumieniem. O moich problemach, porażkach, ale też o zwycięstwach i sukcesach - tych mniejszych i większych. O moich planach. Chciałbym, żebyś tu przyszła i spytała po prostu: "jak ci idzie w Football Managera?"

Różne są sposoby na bycie nolife'em. Można mieć spiczaste uszy, zieloną skórę i grindować w jakieś mmorpg'i jako Arcymag Arcymroku. Można siedzieć na Wykop.pl, przeglądać Kwejka, jarać się kotami w internecie i wstawać od kompa tylko po to, żeby wyciskać pryszcze. Można nawet czytać książki.

To wszystko jednak nic w porównaniu z najgorszym rodzajem nolife'a, czyli domorosłym, chłopięcym Alexem Fergusonem w kieszonkowym wydaniu - graczem w Football Managera. Dlaczego akurat ten jest najgorszy?

Ot, taki na przykład nolife spędzający życie na expieniu w WOW'a ma w sobie na tyle rozsądku i dobrego smaku, żeby być świadomym, że wszyscy nim gardzą. No i nie wychodzi raczej z domu, więc po prostu go nie spotykasz, a słyszałeś o nim tylko w internecie.

Nolife-informol z kolei prawdopodobnie z kolei gardzi Tobą. Uważa Cię za głupszego od siebie i za gorszy gatunek człowieka z tego tylko powodu, że nie miałeś nigdy do czynienia z Linuxem.

Przykłady można mnożyć. Za to footballmanagerowy nolife…Cóż, tego możesz spotkać wszędzie. Czasem wychodzi nawet nawet do knajpy (sic!), żeby obejrzeć mecz, więc możesz na niego trafić choćby na ulicy. Jak się zachować przy takim spotkaniu? To trochę tak, jak z niedźwiedziem w górach. Spotykając futrzaka trzeba podobno unikać gwałtownych ruchów i oddalić się powoli. Tu podobnie, tylko zamiast unikania gwałtownych ruchów należy bezwzględnie unikać… Zadawania jakiegokolwiek pytania o Football Managera. Nolife będzie starał się sam nakierować temat tak, aby móc się wypowiedzieć (być może po tym go poznasz), ale nie wolno ci na to pozwolić. Jeśli już się złamiesz, czeka cię godzinna tyrada w stylu: "w czwartym sezonie sprowadziłem Jana Kutasiaka, lewego obrońcę z Oskara Przysucha - w ciągu dwóch lat super mi się rozwinął strzelił już trzy bramki w lidze, dwie w pucharze, a to dużo, bo w mojej taktyce lewy obrońca ma zadania przede wszystkim defensywne. No chyba, że rywal gra bez skrzydłowych, wtedy..."

FM'owy nolife wychodzi z błędnego założenia, że każdy interesuje się piłką, a każdy, kto interesuje się piłką interesuje się też jego "karierą trenerską".

Tak, FM'owy nolife'ie, lubię piłkę nożną. Prawdziwą - tę, gdzie Jan Kutasiak nadal gra w Oskarze Przysucha.

piątek, 15 kwietnia 2011

"Bez Kultury", nr 5

W świeżutkim "Bez Kultury" mój tekst zatytułowany "Zorka 5". Prawdopodobnie pierwszy z wielu. Czy na pewno, to się jeszcze okaże. O podpaskach w kiblu.

sobota, 26 marca 2011

zmiany STOP zmiany STOP

Dużo zmian, słońce świeci, ptaszęta kwilą, to i na blogu powiew świeżości. Miała miejsce zmiana skórki, jak widać. Oprócz tego, mała reaktywacja; będzie więcej treści i będzie bardziej różnorodnie. No bo ile może być tej pedalskiej poezji? 

Czytajcie i komentujcie, bo tu jest naprawdę zajebiście, ej.

A tak w ogóle, to nie wiem, czy nie spieprzać na WordPressa.

niedziela, 30 maja 2010

Liternet.pl - rewolucja, czy nie bardzo?

-->
Myślałem o tym wpisie od dawna. Wreszcie więc go piszę.

19 kwietnia bieżącego roku światłowody nawiedził Liternet.pl. Jest to, jak twierdzą autorzy projektu „platforma komunikacji autorów z czytelnikami”. Coś jak Nieszuflada? Nie do końca, ja raczej skłaniałbym się ku stwierdzeniu, że serwis łączy funkcjonalności Nieszuflady i Facebooka. Tak, oto mamy do czynienia z portalem społecznościowym o charakterze literackim. Pierwszym z jakim się zetknąłem i na pewno pierwszym w Polsce. Co ma nam do zaoferowania Liternet?
Bodaj podstawową funkcjonalnością, z jaką ma do czynienia Użytkownik jest możliwość dodawania i komentowania tekstów prozatorskich, wierszy, dramatów, etc… Nic niezwykłego, podstawa funkcjonowania niemal każdego portalu/forum literackiego, jak Nieszuflada, Poezja.org i inne wynalazki. Atutem i przewagą choćby nad Nieszufladą jest tutaj robudowany edytor pozwalający na dosyć zaawansowane formatowanie tekstu (żegnaj nieszufladowa ascezo!) Warto tu zaznaczyć, że użytkownik może założyć sobie dwa typy konta: konto autora i konto czytelnika. Szerzej o tym podziale napiszę trochę później.
Oprócz tej oczywistej funkcji, Liternet oferuje też rzeczy charakterystyczne dla portali społecznościowych. Tak więc możemy zdobywać wirtualnych znajomych, a nawet jeśli ktoś nie przyjmuje naszego zaproszenia, możemy obserwować jego profil, zostając czytelnikiem danej osoby (jeśli ma konto autora). Złą wiadomością dla niektórych będzie brak możliwości dodawania fotek (jedynie zdjęcie profilowe). Zabieg słuszny, biorąc pod uwagę target oraz, zapewne, chęć oszczędności miejsca na serwerze. Mamy też coś w rodzaju facebook’owej ściany, na której możemy śledzić aktywność naszych znajomych/obserwowanych. W przeciwieństwie do Facebooka nie widzimy jej jednak zaraz po zalogowaniu, a po wejściu na swój profil.
Jeśli ktoś jest po publikacji na papierze, może pochwalić się swoim dziełem dodając swoją książkę (lub jej fragment) do liternetowego zbioru. Mała rzecz, a zainteresowanych na pewno cieszy.
Użytkownicy mogą również zakładać grupy. Na razie jest ich całe siedem, należy pamiętać jednak, że serwis jest w fazie rozwoju (wersja beta) oraz, że nie celuje w masowego użytkownika. Jest również możliwość obwieszczenia wszystkim wszem i wobec na przykład o swoim wieczorze autorskim, dodając wydarzenie. Oprócz tego każdy użytkownik ma również możliwość prowadzenia dziennika. Tutaj, niestety, edytor nie oferuje nam zupełnie nic, a szkoda.
Wróćmy do podziału na konta autorskie i czytelnicze. Nie ma żadnych ograniczeń, każdy może założyć sobie konto autorskie. Pozwala ono dodawać teksty, natomiast konto czytelnika, różni się tym, że tekstów dodawać nie można oraz… zasadniczo niczym więcej. W związku z tym osobiście nie widzę sensu takiego podziału, ale może kiedyś to się zmieni. To znaczy podział albo zniknie, albo owego sensu nabierze.
Cóż, na razie nie zapowiada się, żeby Liternet strącił Nieszufladę z piedestału, w końcu tam jest Jacek Dehnel… Ale zaraz, zaraz… Autorom Liternetu również udało się zaprosić do swojej wirtualnej społeczności parę znaczących nazwisk. No choćby mnie przecież, prawda? To oczywiste, a co poza tym? Krzysztof Szeremeta, Maciej Gierszewski, Bartosz Konstrat, Juliusz Strachota, Joanna Lech, czy Izabela Fietkiewicz-Paszek, to nazwiska, które coś mówią czytelnikom polskiej literatury współczesnej. I większości będą mówiły coraz więcej. Jeśli chodzi o atuty Liternetu, to społeczność, nazwiska i potencjał, jak z sobą niosą uważam za największe z nich.
Co dalej? Widzę dwie drogi: Liternet może stać się na drodze r/ewolucji miejscem centralnym w polskiej sieci dla spotkań czytelnika z żywym słowem pisanym. Mam szczerą nadzieję, że tak się właśnie stanie. Może też przejść bez echa i stać się kolejnym miejscem idealnym dla jakiejś grupy autorów do klepania się po pupciach. Czas pokaże.

Ps. Na koniec zapraszam na moją stronę autorską w serwisie: http://wojtek-bolinski.liternet.pl/

Kofeina

Gdyby ktoś był zainteresowany przeczytaniem trzech moich skrawków prozy(!) w art-zinie "Kofeina", zapraszam TUTAJ. Odzew mile widziany.

Ps. Jasiu, świetny biogram, dzięki.